Dosłownie po kilku minutach po wejściu do Petry każdy się dowiaduje od jednego z lokalnych „taksówkarzy”, że głównym celem prawdziwego turysty musi być dotarcie do „Klasztoru” (po arabsku – Al-Deir). No a to jest bardzo daleko, więc „lepiej skorzystać z osiołka lub wielbłąda”. Mają rację – tam na pewno warto iść. Ale większość jednak idzie pieszo, chociaż droga ta oczywiście nie jest najłatwiejsza. Najpierw przez około 2 kilometry spacerujemy sobie po kamienistej drodze, mijając ruiny amfiteatru, mnóstwo grobowców oraz byłych mieszkań w skałach i jaskiniach. Po drodze można napić się herbaty w prowadzonej przez miejscowych kawiarence. Kiedy usiądziesz przy drewnianym stoliczku z gorącą orzeźwiającą herbatką na pewno podejdzie do ciebie ktoś z całą tacą tradycyjnej orientalnej biżuterii – ze srebra i różnych kamyków. Większość tego jest robiona przez lokalne beduińskie kobiety przy udziale fundacji „Noor Al Hussein Foundation”, której założycielką była królowa Jordanii.
Dalej mamy na drodze zabytki z okresu rzymskiego – bramę Hadriana oraz Cardo (główna ulica w byłych miastach imperium Rzymskiego) . W końcu dochodzimy do miejsca gdzie zaczynają się kamienne schody. Zapytałam jednego Pana, który właśnie schodził już na dół, czy daleko jeszcze do Klasztora? Powiedział – „nie, z 10 minut”. Chyba żartował, albo nie chciał mnie przestraszyć prawdziwą odpowiedzią, bo ze mnie lały się już dziesiąte poty, a do tego trochę dokuczała mi zraniona w Morzu Martwym noga. Przez następne 50 minut bardzo „ciepło” wspominałam tego miłego Pana…
Kilometr w górę po stromych kamiennych schodach… Ale to wejście jest warte każdego bólu. Im wyżej, tym piękniejsze widoki otwierały się przed zamydlonymi od słońca i zmęczenia oczami. Po drodze spotykamy wielu sprzedawców pamiątek i biżuterii, które jak ptaki w gniazdach siedzą tu na takich znacznych wysokościach. I muszą wspinać się tutaj codziennie – każdy do swego gniazda, czyli do swego miejsca pracy.
Wydawało mi się, że nigdy nie dotrzemy do góry, miałam ochotę kilka razy pacnąć się na te schody i tak sobie leżeć. Na szczęście za jednym z kolejnych zakrętów nagle pojawiało się przemile urządzone miejsce na odpoczynek. Żadnych luksusów – tylko namiot, gdzie można schować się od słońca, kilka dywaników i poduszek. Ale kiedy jesteś tam, gdzie są tylko kamienie i słońce, to takie proste rzeczy mają zupełnie inną, powiedziałabym nawet – swoją prawdziwą wartość.
Po drodze spotykamy różnych ludzi, z niektórymi z nich się wielokrotnie mijamy, bo najpierw ty wyprzedzasz ich, potem oni ciebie, potem znowu ty…i tak, dopóki już w końcu nie zaczynacie się do siebie uśmiechać, mówić część i pytać się nawzajem „jak wam idzie?”. Każdy ma swoje tempo i swój sposób na pokonanie tej drogi. Ciekawą postacią była jedna kobieta z hiszpańskiej rodziny, która była na tyle oryginalna, że wspinała się w butach na niewielkim, a jednak obcasie… Sama nie mogła przestać się z tego śmiać. My też. Ale dała radę, i spotkaliśmy ją później na górze.
Nareszcie osiągamy cel – na wysokości 1000 metrów otwiera się przed nami równy płac i piękny, wykuty w skale budynek – pusty w środku i elegancko ozdobiony zewnątrz. Wciąż do końca nie jest jasno, jaką rolę pełnił ten „Klasztor” w życiu Nabatejczyków. Zaglądam do środka, wstając na czubku paluszków – jest ciemno, pusto, trochę zimno. Próbuję wsłuchać się w panującą tutaj ciszę. Odchodzę. Po woli wracam do rzeczywistości.
Tu, na samej górze, jest przemiła restauracja (o ile to można tak nazwać) – arabskie dywany, poduszki, nawet jakieś stoliczki, ukochana tradycyjna herbata, ale też czekoladki i jakieś inne przekąski. Bardzo dobre miejsce żeby się położyć i złapać oddech. Ale to jeszcze nie koniec. Ciekawe oko szybko zauważa, że jeszcze jest ścieżka, która prowadzi dalej, jeszcze wyżej. Chociaż wydaje ci się, że już wyżej być nie może. Wstajemy i idziemy po ścieżce. Kilka metrów później widzę dwa niezgadzających się ze sobą znaki. Jeden kieruje nas w lewo, a drugi – w prawo, ale obydwa obiecują najlepszy widok na świecie. Wybieram ten ze strzałką w prawo.
Jeszcze kilka minut wspinania się po kamykach i skałach (bo schodów już nie ma) i w końcu docieramy do „Top of the World”!!! Jest pięknie. Byłam na wyższych górach, ale w tym momencie, kiedy stanęłam na skrajnym punkcie tej skały, naprawdę poczułam że jestem na czubku świata. I największą nagrodą było czyste, odświeżające powietrze, widok na te milczące, zamyślone góry i cisza.